Sprawa jest prosta. Wchodzicie do Palazzo Mostre e Congressi w Albie, podchodzicie do kontuaru na prawo, płacicie dwanaście euro. Świat wielkich win piemonckich staje przed wami otworem. Oczywiście jeśli we właściwym czasie znajdziecie się we właściwym miejscu. Mnie się to udało, ale po kolei.
Planując pobyt w Piemoncie miałem problem z istną klęską urodzaju winnic. Po zawężeniu listy winnic do oferujących degustację za darmochę, dla samego Barolo i okolic zostało mi ich kilkanaście. Podobnie sprawa się miała z Barbaresco. A przecież to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Co z producentami win ze szczepów dolcetto czy barbera? O słodkich muskatach czy deserowym passito nie wspominając. Zapowiadały się dni spędzone w samochodzie, pomiędzy kolejnymi winnicami. Nie żebym narzekał, ale moja lepsza połowa mogłaby mieć tu zdanie zgoła odmienne. Szczególnie, że kiedy degustuje ktoś, to wypadałoby by kierował ktoś inny. Bo samochód i alkohol się nie komponują według mnie.
Pewnym rozwiązaniem powyższych problemów było odkrycie, że wiele z tych winnic leży o rzut kamieniem od siebie. Zatem baza wypadowa w Barolo, Barbaresco, czy Dogliani rozwiązywałaby problem transportu. Wtedy można by chodzić od kantyny do kantyny i degustować. Ale nadal – jak to ogarnąć? Jak wybrać te właściwe? Pozostawało zdać się na łut szczęścia i zawierzyć recenzjom znajomych. Bo listy najlepszych i najdroższych są tożsame, co do zawartości i bycia poza zasięgiem. Rozsądku, tudzież portfela. W dowolnej kolejności.
Ale kiedy lista powstała, noclegi już prawie zabukowane zostały, w odmętach sieci Internetem zwanej błysnęło światełko, nie będąc przy tym nadjeżdżającym pociągiem. Kosmicznie niezrozumiałym zbiegiem okoliczności, potocznie fuksem zwanym, dwa pierwsze dni mojego pobytu w Piemoncie okazały się dwoma dniami ostatnimi lokalnej imprezy winiarskiej - Vinum 2011. W kąt poszły cyzelowane tygodniami listy kantyn, telefony rozdzwoniły się w innych pensjonatach, winny Piemont w pigułce czekał.